Sobota, 7 czerwca 2014
Wojsławice-Jasna Góra
Wojsławice - Jasna Góra
7 czerwca 2014 r.
Po pomyśle, który wpadł mi do głowy niecałe dwa tygodnie wcześniej postanowiłem go zrealizować. Jeździłem już do Częstochowy w 4-5 dni razem z pielgrzymką rowerową. Tym razem trasa miałaby być pokonana w jeden dzień. Około 365 km. Dobre tempo, pewna pogoda, na pewno ktoś poza mną się skusi. Zaproponowałem więc kilku znajomym kolarzom tę wyprawę, jednak nikt nie wyrażał większych chęci do towarzystwa, z różnych powodów. W większości jednak przerażał ich planowany dystans.
Pojawiła się więc chwila zwątpienia, ponieważ gdy pomysł wpadł mi do głowy byłem przekonany, że w pojedynkę nie ma szans. Zwłaszcza, że tereny przez które prowadzi droga do płaskich nie należą.
Przygotowania
Postanowiłem jednak spróbować i zacząłem się przygotowywać do wycieczki. Pierwszym krokiem był zakup bagażnika na sztycę, ponieważ inny nie wchodził raczej w grę. Kondycja była (około 1500 km w tym roku), więc pozostało tylko rozpisać postoje. Kilka wersji i w końcu plan ostateczny. Dłuższe odcinki niż pierwotnie zakładałem – od 25 do 50 km, średnie tempo – około 27,5 km/h oraz 10 postojów, w tym dwa dłuższe po 45-50 minut i 8 krótszych po 20-25 minut. Do dokładnego planowania wykorzystałem Google Street View (aby nie tracić czasu na szukanie sklepów itp.) oraz wysokościówkę trasy z gps.com (aby wiedzieć na jakie tempo mogę sobie pozwolić na konkretnych etapach).

Z prognoz pogody wynikało, że w końcu przestanie padać i najbliższy dzień, w którym możliwa będzie jazda to sobota, 7 czerwca. Umiarkowane słońce, wiatr prawie niezauważalny, ale głównie boczny.Pora ruszać!
Sobota, godzina trzecia w nocy, tata robi zdjęcie i życzy szczęśliwej drogi! Wielka mgła, trochę chłodno, ciemno dlatego ruszam w długim ubraniu i kamizelce odblaskowej. Trasę pierwszych 240 km (z Wojsławic do Kielc) znałem, ponieważ pokonałem ją rok wcześniej.

Pierwsze kilometry i już czuć, że będzie ciężko. Z wielkim trudem próbuję zbliżyć się do tempa, które sobie założyłem na pierwszy odcinek. Do tego mgła osiadająca na koszulce, która robiła się przez to wilgotna.
I postój: Gorzków – Rynek (docieram o 4:30, pokonane 43 km)
Udaje się jednak podkręcić tempo i na pierwszy postój docieram minutę przed planem. Nie mogę jednak w spokoju rozpocząć odpoczynku, ponieważ na rynku chce się do mnie dobrać duży pies… Dobrze, że ma kaganiec… Dwie minuty szczekania i warczenia i daje sobie spokój i odchodzi. Szybki posiłek i skracam postój o 5 minut, bo czuję się na siłach, żeby ruszać dalej.

Jadę dalej. Jest ciężko. Jest mi bardzo zimno, a mgła coraz większa… Mokra koszulka i boję się, żeby mnie nie przewiało.
II postój: Stara Wieś – zamknięty sklep (docieram o 6:08, pokonane 80 km)

Tempo zgodnie z planem. Jednak zaliczam pierwszą wtopę. Sklep miał być otwarty od 6, a będzie dopiero od 7. Całe szczęście, że wziąłem jeden jogurt na nieprzewidzianą okoliczność. Zmieniam też ubrane, bo było całe mokre od mgły. Już wiem, że planowanego kolejnego etapu – 50 km nie uda się zrealizować bez postoju po drodze, ponieważ będę musiał zatrzymać się w jakimś sklepie – najpewniej w Kraśniku.
III postój: Kraśnik – stacja paliw (docieram o 7:28, przejechane 103 km)
Stacja Shell (matko, ale tam drogo!) i dosłownie 3 minuty. Napój kupiony i ruszam dalej. W końcu robi się ciepło.
Zanim docieram jednak na kolejny postój przytrafia mi się mały wypadek. Dziwne zachowanie kierowcy samochodu przede mną i nie daję rady wyhamować za nim. Upadek na środek drogi, zbieram się i schodzę na pobocze. Ogarniam siebie i bagaż. Lewa ręka stłuczona, dwa palce wybite, ale do kolejnego postoju tylko 6 km więc spokojnie ruszam dalej z planem, że tam ustalę co dalej.
IV postój: Annopol – zajazd Jack (docieram o 8:31, przejechane 131 km)
Docieram na postój. Okazuje się, że nie mogę zmieniać lewą ręką przerzutek, bo palce bolą.. Może być dalej problem. Zamawiam gorące dania i wysyłam smsy do rodziny i bliskich z informacją, gdzie już jestem i że szanse na dotarcie oceniam tylko na 35%. To pierwszy dłuższy postój. Jem i ruszam dalej z założeniem, że raczej uda mi się dojechać chociaż do Kielc, gdzie zdecyduję co dalej. Wyruszam bez żadnej straty czasowej. Co do minuty zgodnie z planem.

Zmiana województwa (lubelskie - świętokrzyskie) i od razu lepszy asfalt.
V postój: Bidziny – stacja paliw (docieram o 10:06, przejechane 154 km)
Krótki postój - szybki hot-dog, uzupełnienie płynów i trzeba ruszać dalej. Opracowałem inny system zmiany przednich przerzutek, więc pojawia się nadzieja, że może nie będzie wcale tak źle. Przede mną teraz długi, 40-kilometrowy odcinek, najbardziej górzysty. Zaplanowałem w nim dość wolne tempo w razie gdyby trzeba było się dodatkowo zatrzymać po drodze.
VI postój: Łagów – Rynek (docieram o 11:57, przejechane 195 km)
Góry Świętokrzyskie nie okazują się aż tak ciężkie jak rok temu i mimo ciągłych podjazdów i dużej różnicy wysokości nie tracę na tym etapie zbyt dużo energii. Wydłużam o kilka minut odpoczynek korzystając z tego, że ostatni odcinek przejechałem znacznie szybciej niż wstępnie zakładałem. Taki gratis... ;-)
Jadę dalej. Do Kielc zostało około 35 km. A tam czeka na mnie najdłuższy odpoczynek u przyjaciół. Około 15 km przed Kielcami spotykam kolarza, dość sympatyczny pan, co prawda wolno jedzie, bo około 20 km/h, ale miło się gawędzi, więc rozmawiamy sobie o kolarstwie i o Kielcach (za którymi raczej nie przepada). Wolna jazda sprawia, że czas zaoszczędzony we wcześniejszym etapie teraz wychodzi na zero i do Kielc docieram z jednominutowym opóźnieniem według planu.
VII postój: Kielce (docieram o 13:46, przejechane 230 km)

Smaczny obiad, miłe pogawędki, leżakowanie, aż nie chce się jechać dalej. Ale zmęczenia poza plecami na razie nie czuć, więc decyduję się jechać dalej. Tak było miło, że postój wydłużył się o 10 minut.

Do tego na światłach w Kielcach, ścieżce rowerowej tracę kolejne minuty. Trzeba będzie podkręcić tempo, żeby nadrobić zaległości. Na szczęście zaraz za Kielcami trafiam na idealny asfalt i dość płaski teren, dlatego mogę sobie pozwolić na szybszą jazdę.

VIII postój: Łopuszno (docieram o 16:03, przejechane 264 km)
Tak jak myślałem, jest opóźnienie, ale tylko 8 minut. Nie jestem głodny, więc rezygnuję z posiłku na Orlenie, lecz wygodnie sobie leżakuję (karimata przydała się tam w zasadzie pierwszy i ostatni raz).
Zgodnie z wysokościówką najtrudniejszy podjazd przytrafia się na 275 km. Najmniejsze przerzutki i wyjeżdżam na szczyt.

IX postój: Włoszczowa (docieram o 17:21, przejechane 289 km)
Redukuję opóźnienie do 6 minut. Objeżdżam dwa razy dookoła Rynek i niestety nie widzę żadnego sklepu spożywczego poza Tesco (do którego nie bardzo mogę wejść, bo nie mam zapięcia itd.). W końcu udaje się znaleźć monopolowy, w którym uzupełniam napoje i batony. Plecy coraz bardziej dają znać o sobie. I pierwszy raz od początku trasy odzywa się stłuczone 2 tygodnie wcześniej kolano. Maść BENGAY i liczę na jej skuteczne działanie.

Jadę dalej. Liczby na znakach coraz mniejsze. Pojawia się fajny teren, dużo lasu, jakość dróg bardzo dobra.


Maść trochę dodała mocy w nogach, więc udaje mi się zwiększyć delikatnie średnią prędkość na całej trasie.

X postój: Koniecpol – stacja paliw (docieram o 18:38, przejechane 314 km)
Opóźnienie znowu delikatnie zredukowane, tylko 3 minuty zostało. Postój na stacji Orlen, jednak nie czuję się głodny, piję ostatnio mniej, dlatego skupiam się tylko na leżakowaniu. Nie przeszkadzają mi już nawet mrówki, które chcą mi potowarzyszyć. Plecy cierpią. Trzeba będzie zmienić plany co do ostatnich dwóch odcinków pierwotnie rozłożonych na 31 i 16 km.
XI postój: Jaźwiny – stacja paliw (docieram o 19,59, przejechane 336 km)
No to Frugo i trzeba ruszać dalej. Już wiem, że dojadę, więc postanawiam zbytnio nie forsować tempa tylko spokojnie dojechać. Ostatnie kilometry staram się jechać "bez trzymanki", aby mieć wyprostowane plecy.

Meta: Jasna Góra (docieram o 21:15, przejechane 362 km)
I jest upragniony cel. Nie dociera jeszcze do mnie, że udało mi się przejechać tyle kilometrów jednego dnia. Krótka modlitwa, pamiątkowe zdjęcie:

Pora ruszać na nocleg - zarezerwowany u sióstr Dominikanek. Po kilkunastu minutach błądzenia udaje się odnaleźć. Zostaję gorąco i „smacznie” przywitany. Na liczniku widnieje 370 km.

Rower bez bagażu, ale z bagażnikiem ważył 11 kg (normalnie 10,3 kg), z bagażami około 15 kg – w zależności od momentu trasy).
Zapis trasy w endomondo: http://www.endomondo.com/workouts/353476270/6471785
Statystyczna tabelka na koniec:

Kolejne cele do zrealizowania?
- maraton 500km/24h
- Wojsławice-Gdańsk (600km) w 30h
- ultra maraton Bałtyk-Bieszczady 1000 km
7 czerwca 2014 r.
Po pomyśle, który wpadł mi do głowy niecałe dwa tygodnie wcześniej postanowiłem go zrealizować. Jeździłem już do Częstochowy w 4-5 dni razem z pielgrzymką rowerową. Tym razem trasa miałaby być pokonana w jeden dzień. Około 365 km. Dobre tempo, pewna pogoda, na pewno ktoś poza mną się skusi. Zaproponowałem więc kilku znajomym kolarzom tę wyprawę, jednak nikt nie wyrażał większych chęci do towarzystwa, z różnych powodów. W większości jednak przerażał ich planowany dystans.
Pojawiła się więc chwila zwątpienia, ponieważ gdy pomysł wpadł mi do głowy byłem przekonany, że w pojedynkę nie ma szans. Zwłaszcza, że tereny przez które prowadzi droga do płaskich nie należą.
Przygotowania
Postanowiłem jednak spróbować i zacząłem się przygotowywać do wycieczki. Pierwszym krokiem był zakup bagażnika na sztycę, ponieważ inny nie wchodził raczej w grę. Kondycja była (około 1500 km w tym roku), więc pozostało tylko rozpisać postoje. Kilka wersji i w końcu plan ostateczny. Dłuższe odcinki niż pierwotnie zakładałem – od 25 do 50 km, średnie tempo – około 27,5 km/h oraz 10 postojów, w tym dwa dłuższe po 45-50 minut i 8 krótszych po 20-25 minut. Do dokładnego planowania wykorzystałem Google Street View (aby nie tracić czasu na szukanie sklepów itp.) oraz wysokościówkę trasy z gps.com (aby wiedzieć na jakie tempo mogę sobie pozwolić na konkretnych etapach).

Z prognoz pogody wynikało, że w końcu przestanie padać i najbliższy dzień, w którym możliwa będzie jazda to sobota, 7 czerwca. Umiarkowane słońce, wiatr prawie niezauważalny, ale głównie boczny.Pora ruszać!
Sobota, godzina trzecia w nocy, tata robi zdjęcie i życzy szczęśliwej drogi! Wielka mgła, trochę chłodno, ciemno dlatego ruszam w długim ubraniu i kamizelce odblaskowej. Trasę pierwszych 240 km (z Wojsławic do Kielc) znałem, ponieważ pokonałem ją rok wcześniej.

Pierwsze kilometry i już czuć, że będzie ciężko. Z wielkim trudem próbuję zbliżyć się do tempa, które sobie założyłem na pierwszy odcinek. Do tego mgła osiadająca na koszulce, która robiła się przez to wilgotna.
I postój: Gorzków – Rynek (docieram o 4:30, pokonane 43 km)
Udaje się jednak podkręcić tempo i na pierwszy postój docieram minutę przed planem. Nie mogę jednak w spokoju rozpocząć odpoczynku, ponieważ na rynku chce się do mnie dobrać duży pies… Dobrze, że ma kaganiec… Dwie minuty szczekania i warczenia i daje sobie spokój i odchodzi. Szybki posiłek i skracam postój o 5 minut, bo czuję się na siłach, żeby ruszać dalej.

Jadę dalej. Jest ciężko. Jest mi bardzo zimno, a mgła coraz większa… Mokra koszulka i boję się, żeby mnie nie przewiało.
II postój: Stara Wieś – zamknięty sklep (docieram o 6:08, pokonane 80 km)

Tempo zgodnie z planem. Jednak zaliczam pierwszą wtopę. Sklep miał być otwarty od 6, a będzie dopiero od 7. Całe szczęście, że wziąłem jeden jogurt na nieprzewidzianą okoliczność. Zmieniam też ubrane, bo było całe mokre od mgły. Już wiem, że planowanego kolejnego etapu – 50 km nie uda się zrealizować bez postoju po drodze, ponieważ będę musiał zatrzymać się w jakimś sklepie – najpewniej w Kraśniku.
III postój: Kraśnik – stacja paliw (docieram o 7:28, przejechane 103 km)
Stacja Shell (matko, ale tam drogo!) i dosłownie 3 minuty. Napój kupiony i ruszam dalej. W końcu robi się ciepło.
Zanim docieram jednak na kolejny postój przytrafia mi się mały wypadek. Dziwne zachowanie kierowcy samochodu przede mną i nie daję rady wyhamować za nim. Upadek na środek drogi, zbieram się i schodzę na pobocze. Ogarniam siebie i bagaż. Lewa ręka stłuczona, dwa palce wybite, ale do kolejnego postoju tylko 6 km więc spokojnie ruszam dalej z planem, że tam ustalę co dalej.
IV postój: Annopol – zajazd Jack (docieram o 8:31, przejechane 131 km)
Docieram na postój. Okazuje się, że nie mogę zmieniać lewą ręką przerzutek, bo palce bolą.. Może być dalej problem. Zamawiam gorące dania i wysyłam smsy do rodziny i bliskich z informacją, gdzie już jestem i że szanse na dotarcie oceniam tylko na 35%. To pierwszy dłuższy postój. Jem i ruszam dalej z założeniem, że raczej uda mi się dojechać chociaż do Kielc, gdzie zdecyduję co dalej. Wyruszam bez żadnej straty czasowej. Co do minuty zgodnie z planem.

Zmiana województwa (lubelskie - świętokrzyskie) i od razu lepszy asfalt.
V postój: Bidziny – stacja paliw (docieram o 10:06, przejechane 154 km)
Krótki postój - szybki hot-dog, uzupełnienie płynów i trzeba ruszać dalej. Opracowałem inny system zmiany przednich przerzutek, więc pojawia się nadzieja, że może nie będzie wcale tak źle. Przede mną teraz długi, 40-kilometrowy odcinek, najbardziej górzysty. Zaplanowałem w nim dość wolne tempo w razie gdyby trzeba było się dodatkowo zatrzymać po drodze.
VI postój: Łagów – Rynek (docieram o 11:57, przejechane 195 km)
Góry Świętokrzyskie nie okazują się aż tak ciężkie jak rok temu i mimo ciągłych podjazdów i dużej różnicy wysokości nie tracę na tym etapie zbyt dużo energii. Wydłużam o kilka minut odpoczynek korzystając z tego, że ostatni odcinek przejechałem znacznie szybciej niż wstępnie zakładałem. Taki gratis... ;-)
Jadę dalej. Do Kielc zostało około 35 km. A tam czeka na mnie najdłuższy odpoczynek u przyjaciół. Około 15 km przed Kielcami spotykam kolarza, dość sympatyczny pan, co prawda wolno jedzie, bo około 20 km/h, ale miło się gawędzi, więc rozmawiamy sobie o kolarstwie i o Kielcach (za którymi raczej nie przepada). Wolna jazda sprawia, że czas zaoszczędzony we wcześniejszym etapie teraz wychodzi na zero i do Kielc docieram z jednominutowym opóźnieniem według planu.
VII postój: Kielce (docieram o 13:46, przejechane 230 km)

Smaczny obiad, miłe pogawędki, leżakowanie, aż nie chce się jechać dalej. Ale zmęczenia poza plecami na razie nie czuć, więc decyduję się jechać dalej. Tak było miło, że postój wydłużył się o 10 minut.

Do tego na światłach w Kielcach, ścieżce rowerowej tracę kolejne minuty. Trzeba będzie podkręcić tempo, żeby nadrobić zaległości. Na szczęście zaraz za Kielcami trafiam na idealny asfalt i dość płaski teren, dlatego mogę sobie pozwolić na szybszą jazdę.

VIII postój: Łopuszno (docieram o 16:03, przejechane 264 km)
Tak jak myślałem, jest opóźnienie, ale tylko 8 minut. Nie jestem głodny, więc rezygnuję z posiłku na Orlenie, lecz wygodnie sobie leżakuję (karimata przydała się tam w zasadzie pierwszy i ostatni raz).
Zgodnie z wysokościówką najtrudniejszy podjazd przytrafia się na 275 km. Najmniejsze przerzutki i wyjeżdżam na szczyt.

IX postój: Włoszczowa (docieram o 17:21, przejechane 289 km)
Redukuję opóźnienie do 6 minut. Objeżdżam dwa razy dookoła Rynek i niestety nie widzę żadnego sklepu spożywczego poza Tesco (do którego nie bardzo mogę wejść, bo nie mam zapięcia itd.). W końcu udaje się znaleźć monopolowy, w którym uzupełniam napoje i batony. Plecy coraz bardziej dają znać o sobie. I pierwszy raz od początku trasy odzywa się stłuczone 2 tygodnie wcześniej kolano. Maść BENGAY i liczę na jej skuteczne działanie.

Jadę dalej. Liczby na znakach coraz mniejsze. Pojawia się fajny teren, dużo lasu, jakość dróg bardzo dobra.


Maść trochę dodała mocy w nogach, więc udaje mi się zwiększyć delikatnie średnią prędkość na całej trasie.

X postój: Koniecpol – stacja paliw (docieram o 18:38, przejechane 314 km)
Opóźnienie znowu delikatnie zredukowane, tylko 3 minuty zostało. Postój na stacji Orlen, jednak nie czuję się głodny, piję ostatnio mniej, dlatego skupiam się tylko na leżakowaniu. Nie przeszkadzają mi już nawet mrówki, które chcą mi potowarzyszyć. Plecy cierpią. Trzeba będzie zmienić plany co do ostatnich dwóch odcinków pierwotnie rozłożonych na 31 i 16 km.
XI postój: Jaźwiny – stacja paliw (docieram o 19,59, przejechane 336 km)
No to Frugo i trzeba ruszać dalej. Już wiem, że dojadę, więc postanawiam zbytnio nie forsować tempa tylko spokojnie dojechać. Ostatnie kilometry staram się jechać "bez trzymanki", aby mieć wyprostowane plecy.

Meta: Jasna Góra (docieram o 21:15, przejechane 362 km)
I jest upragniony cel. Nie dociera jeszcze do mnie, że udało mi się przejechać tyle kilometrów jednego dnia. Krótka modlitwa, pamiątkowe zdjęcie:

Pora ruszać na nocleg - zarezerwowany u sióstr Dominikanek. Po kilkunastu minutach błądzenia udaje się odnaleźć. Zostaję gorąco i „smacznie” przywitany. Na liczniku widnieje 370 km.

Rower bez bagażu, ale z bagażnikiem ważył 11 kg (normalnie 10,3 kg), z bagażami około 15 kg – w zależności od momentu trasy).
Zapis trasy w endomondo: http://www.endomondo.com/workouts/353476270/6471785
Statystyczna tabelka na koniec:

Kolejne cele do zrealizowania?
- maraton 500km/24h
- Wojsławice-Gdańsk (600km) w 30h
- ultra maraton Bałtyk-Bieszczady 1000 km
- DST 370.00km
- Czas 13:35
- VAVG 27.24km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj